PTPa Pandemia; trzecie spotkanie – Ewa Kobylinska-Dehe

Dowiedziałam się od Grażyny Zajder, że nasza dzisiejsza rozmowa online odbywa się zamiast tradycyjnego noworocznego spotkania w siedzibie Towarzystwa na Lwowskiej. Tym bardziej czuję się zaszczycona, że mogę wziąć w niej udział. Myślę, że zaproszenie po raz trzeci tych samych „zagraniczników” na rozmowę o naszej pracy w czasie pandemii stwarza poczucie pewnej ciągłości i poprzez spojrzenie „z zewnątrz” wyznacza przestrzeń, w której możemy dzielić się doświadczeniami w tych trudnych czasach.

Nie mogąc oprzeć się w sytuacji pandemii na ustalonych regułach, musimy w większym niż zazwyczaj stopniu podejmować indywidualne decyzje i przejmować za nie odpowiedzialność. Musimy czasami na nowo przemyśleć setting, zastanowić się, co pasuje do którego pacjenta, kiedy czujemy się wystarczająco chronieni, kiedy musimy zaryzykować, jak obejść się ze specyficznym lękiem przed wzajemnym zarażeniem (i jego zaprzeczeniem).

Jest oczywiste, że ,,koronę” przeżywamy podług naszych indywidualnych lęków i pragnień, ale ta zewnętrzna siła sprzyja wyparciu i zaprzeczeniu, utrudnia rozróżnianie między zagrażającą rzeczywistością i paranoicznymi fantazjami, wychodzi naprzeciw przymierzom, w których zacierają się granice i … czasami – zaskakująco dla nas samych – otwiera jakieś dotąd zamknięte drzwi.

Któryś z niemieckich kolegów powiedział ostatnio na swoim wykładzie, że trzeba by wprowadzić trzecią zasadę organizacji psychicznej poza zasadą przyjemności i rzeczywistości, mianowicie zasadę niepewności. Nie szłabym tak daleko. Niepewność jest konstytutywna dla ludzkiego życia, które właśnie dlatego ucieka się do ochronnych iluzji. Myślę raczej, iż pandemia obnażyła to, że już od dawna „coś jest ze światem nie tak”, jak piszecie na Waszym blogu. Odsłoniła ciemną stronę globalizacji, naszą zachłanność i destrukcję, to, że ekonomiczne kryterium nieograniczonego wzrostu uczyniliśmy miarą dobrego życia; uświadomiła nam naszą kruchość i pokazała, jakie mogą być konsekwencje nieliczenia się z „facts of life”, o których przypomina nasza codzienna praca analityczna.

Mówiąc o ,,koronie” w codzienności, w naszym Lebenswelcie, nie mam oczywiście na myśli tylko samego wirusa, ale różne sposoby jego przejawiania się, cały zestaw społecznych zachowań, rekacji i fantazji. Oprócz znanych środków ostrożności „bronimy” się przed ,,koroną” w różny sposób. Na przykład, psychoanalitycy chętnie wymyślają teorie, które sprowadzają nieznane do znanego. Wirus staje się niesamowitym obiektem (Freud), obiektem bizarnym (Bion), obcym ciałem, oznacza wtargnięcie Realnego (Lacan). Warto jednak pamiętać, jak mawiał Hegel, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu i nie spieszyć się tak bardzo z teoriami.
Istnieje wiele sposobów obrony (groźniejszych niż poszukujące rozumienia stosowanie konceptów psychoanalitycznych do nowych zjawisk). Np. dosyć powszechne zaprzeczenie: Wirusa nie ma (albo nie jest niebezpieczny), to wymysł totalitarnych zakusów władzy, która chce nas kontrolować. To przekonanie nie pochodzi wyłącznie od negacjonistów różnej maści, ale sformułował je znany filozof Giorgio Agamben.
Jedni uważają projekcyjnie wirusa za agenta obcej władzy, za chiński wynalazek zmierzający do wyniszczenia ludzkości, a inni chodzą na Koronaparty, aktywizując maniakalnie fantazje wszechmocy i zarazem pragnąc doznać tego szczególnego podniecenia, jakim jest czerpanie przyjemności ze strachu (Angstlust). Zresztą, czy my sami nie rzucamy się codziennie do telewizorów (lub innych mediów) i czy nie doznajemy podobnego podniecenia śledząc liczby, jakby chodziło o los na loterii lub wyniki podawane w stylu sprawozdań sportowych: najwięcej zgonów w Niemczech, trzecia fala w Chinach, Francja wysuwa się na czoło…itd.

Z pewnością ,,korona” pobudza do plemiennych regresji, do fantazji o stopieniu się z prymarnym obiektem jako sterylnym schronieniem i absolutnym ratunkiem. Wszystko, co „złe” i „zaraźliwe“ wyrzucane jest na zewnątrz. „Korona” wyzwala również archaiczną zazdrość wobec rodzeństwa. Ja sama ją odczułam, kiedy dowiedziałam się, że psychoanalitycy w Polsce mogą zaszczepić się w teminie zerowym, a my tutaj musimy ustawić się w kolejce.

Jednocześnie muszę powiedzieć, że od dawna nie spotkałam się z tyloma gestami solidarności wobec innych, obcych, zarówno na ulicy, jak i w europejskiej polityce, jak np. wspólne przejęcie długów poszczególnych państw czy rozpoczęcie tego samego dnia szczepień we wszystkich krajach Unii, chociaż np. Niemcy mogły rozpocząć ten proces dużo wcześniej.

Ale wróćmy do naszej codziennej psychoanalitycznej pracy. Najpierw kilka słów o settingu.

Jestem przekonana, że terapia psychoanalityczna nie mogłaby rozwinąć się (1) bez stabilnego settingu, jakikolwiek by on nie był, i (2) bez zmysłowocielesnej komunikacji, która niczym ukryta muzyka z jej melodią, rytmem, rezonansem, przerwami i pojedynczymi dźwiękami towarzyszy nam w trakcie procesu analitycznego, tworząc środowisko i aurę, i to one dopiero umożliwiają nam wejście na hermeneutyczną drogę znaczeń.
Owa melodia pomaga stworzyć przestrzeń na brak słów, odróżnić milczenie, którym mówi lęk, od odprężenia; milczenie, które jest zerwaniem kontaktu, od reverie. Jako klinicyści wiemy z doświadczenia, jak podstawowa jest zmysłowa komunikacja między nami a naszymi pacjentami. Radość, strach, podniecenie lub smutek są zmysłowo odczuwane i komunikowane poprzez wyraz twarzy, postawę ciała, ton i melodię głosu, na które odpowiadamy spontanicznie jeszcze zanim nadejdą słowa.
Zjawisk przeniesienia i przeciwprzeniesienia nie da się pojąć wyłącznie wewnątrzpsychicznie.
Daniel Stern opisał owo cielesne dostrojenie do siebie nawzajem jako attunement – ukrytą wiedzę o relacji. Może być ona aktywowana tylko w interakcji z innymi.

,,Korona” postawiła pod znakiem zapytania nasz setting. Spontaniczna komunikacja i cielesno-zmysłowy attunement zostały zakłócone, a przynajmniej zmienione. Spróbuję to pokazać na dwóch przykładach.

1. Pacjentka, z traumatycznymi doświadczeniami i autystyczną trudnością w nawiązaniu kontaktu, jest u mnie w terapii, w której przez pierwszych kilka lat podstawową rolę odgrywała mimika, pojedyncze dźwięki i słowa. Były one rodzajem nawoływania się, później doszły proste opisujące interpretacje, które wypowiadałam bardziej w przestrzeń niż do niej. Ta pacjentka bardzo źle znosiła wszelkie zmiany w settingu. Na przykład zwiększenie fizycznego dystansu w gabinecie odbierała jak egzystencjalne zagrożenie: „Pani się odsunęła i ja nie mogę mówić i myśleć”.
Maska była dla niej takim wyzwaniem, że pracowałyśmy bez niej, ale w połowie sesji otwierałam na chwilę okno, co zaburzało naszą i tak kruchą intymność.
Szczególnie trudne było telefonowanie. Ciągle sobie wzajemnie znikałyśmy, bo nawet bardzo krótkie milczenie oznaczało zerwanie kontaktu. „Czy pani jeszcze jest?” pytała co chwilę i ja też pytałam: „Czy pani mnie słyszy?”. Aby utrzymać kontakt zaczynałam mimowolnie mówić głośniej i bardziej akcentować sylaby, co pacjentka odbierała jako krzyczenie na nią i dominację. Kiedy zapowiedziałam po przerwie świątecznej, że będziemy musiały w obliczu aktualnej sytuacji pandemicznej przejść na telefonowanie, zapytała: „Czy mogę przyjść jeden raz, bo nie pamiętam pani twarzy?”

2. Z inną pacjentką nawiązanie głębszego emocjonalnego kontaktu było również trudne, ale ta trudność przejawiała się w o wiele mniej widoczny sposób niż w pierwszym przypadku. Pacjentka mówiła dużo i miała ciekawe skojarzenia. Dopiero bo dłuższym czasie łapałam się na tym, że w naszym rozmawianiu jest coś głuchego.
Czasami przerywała sama sobie krótkim i gwałtownym płaczem, który mnie za każdym razem zaskakiwał. Był jak ryk rannego zwierzęcia.

Przez pierwszą falę epidemii telefonowałyśmy i jakoś to szło. Potem przychodziła. Kiedy epidemia znowu wezbrała i zasugerowałam, że prawdopodobnie będziemy musiały znowu przejść na telefon, pacjentka zaskoczyła mnie swoją rozpaczą: „Kiedy rozmawiamy przez telefon, mam poczucie, że dryfuję i oddalam się od samej siebie… i pani dryfuje ode mnie. Przez pierwsze miesiące telefonowania przestałam jeść i spać, ja tego drugi raz nie wytrzymam”. Powiedziałam coś bardzo zwyczajnego: „Jak się jest głodnym i niewyspanym to nie można ani czuć, ani myśleć. Proszę zatem przychodzić”.

Następnego dnia opowiedziała mi swój sen: „Śniło mi się, że jestem niemowlęciem i śpię tutaj na pani kozetce”. Po kilku minutach ciszy zauważyłam, że oddycha miarowo. Chyba zasnęła, pomyślałam. Kiedy sesja zbliżała się do końca, powiedziałam żartobliwie (nie będąc pewną, czy śpi, czy nie): „Muszę panią obudzić”. Pacjentka na to: „Nie śpię, ale chyba rzeczywiście przysnęłam na chwilę, bo śniło mi się, że przyszłam tutaj w mojej dziecinnej piżamie w biedronki i szukałam pani. Za tymi wszystkimi książkami znalazłam drzwi, otworzyłam je, pani tam była i zrobiła ten swój gest ręką: ”.

Po tych sesjach zaczęło nam się lepiej pracować, jakbyśmy siebie zaadoptowały, ale nić między nami była cienka i ciągle się rwała.
Pod koniec przerwy świątecznej zdecydowałam, że przechodzę na telefon. Gabinet jest w mieszkaniu, mój mąż należy do grupy ryzyka. Pomyślałam, że lepszy jest stabilny setting przez telefon niż tzw. „hybrydowy”. Zadzwoniłam do niej. Odpowiedziała: „Nie ma problemu” i szybko odłożyła słuchawkę.
Jakby te uchylone drzwi się zatrzasnęły. Można powiedzieć, że gdyby nie zmiana settingu na telefoniczny, rozpacz pacjentki nie mogącej dotrzeć do matki nigdy by się nie ujawnila, co umożliwiło nam z kolei zbliżenie się, ale powrot do settingu telefonicznego był dla niej powtórnym traumatycznym odrzuceniem. Nie wiem, czy uda nam się odbudować to, co zaczynało się rodzić.

Z tego, co powiedziałam, nie ma wynikać, że tylko nasz tradycyjny setting jest dobry. W ogóle nie ma wynikać nic normatywnego. W wielu rozmowach telefonicznych, które nazywam dla siebie „głosami w ciemności”, praca analityczna bywała nawet bardziej skoncentrowana przez nastawienie się wyłącznie na wysłuchiwanie, na jeden kanał zmysłowy.
W zależności od pacjenta bywało to nawet jakoś wygodniejsze niż kiedy przychodzili do gabinetu. Z innymi z kolei wymagało tak dużego skupienia, że nie byłam w stanie swobodnie słuchać.
Niektórzy pacjenci bardziej się otwierali, czuli się bezpieczniej we własnej domowej przestrzeni, inni przeciwnie – tęsknili do przestrzeni gabinetu, którą odbierali paradoksalnie jako przystań i ochronę, a jednocześnie jako symboliczne przekroczenie progu i zetknięcie się z czymś obcym.

Mnie osobiście jest trudniej rozróżniać przez telefon i moje doznania przeciwprzeniesieniowe są zredukowane. Nie jesteśmy, co prawda, zdani tylko na jeden kanał, bo wewnętrzna wizualizacja i zmysłowa pamięć uaktywniają się w rozmowach telefonicznych. Ale to dzieje się wówczas, kiedy już dłużej się znamy (i to nie zawsze, jak w przypadku mojej autystycznej pacjentki). Myślę, że nie przyjęłabym na terapię kogoś, kogo nie poznałam osobiście, a to znaczy również cieleśnie.

Zauważyłam też, chociaż to może być przypadek, że dwoje pacjentów, których przyjęłam na krótko przed nową falą pandemii, a potem zaczęłam z nimi rozmawiać przez telefon, okazało się niezdolnymi do tworzenia i rozumienia metaforycznych znaczeń, a i ja sama mam z tym trudności w rozmowie z nimi. Znaczenia bowiem są zakorzenione w spontaniczności ciała, gestu, w różnych ekspresjach.

Czasem określam relację terapeutyczną jako daleką bliskość. Daniel Barenboin – izraelski dyrygent i pianista – powiedział, że muzycy nawet w czasach ,,korony” nie mogą siedzieć od sobie zbyt daleko, bo nie powstanie muzyka. Podobnie jest z psychoterapeutyczną relacją. Jeśli jesteśmy zbyt daleko lub zbyt blisko nie powstanie między nami muzyka, która potrzebuje przestrzeni i rezonansu. W czasie pandemii stajemy przed zadaniem, jak to na nowo uregulować.

Myślę, że hybrydowy setting, zredukowanie zmysłowocielesnej komunikacji i praca zdalna stawiają nas psychoanalityków przed dużym wyzwaniem i są – przynajmniej dla mnie – bardziej wyczerpujące. Ale kto wie, może się okazać, że nowe doświadczenia, które zdobywamy, skłonią nas do przemyślenia naszych dotychczasowych przyzwyczajeń i dogmatów. I uświadomią nam, że praca psychoanalityczna możliwa jest w różnych settingach, do których prędzej czy później zmusi nas zasada rzeczywistości.




Dodaj komentarz